8 gru 2010
Garść melancholii
Po raz kolejny (i zapewne ostatni) piszę o zespole Ulver, stąd nie muszę zarysowywać historii zespołu. Warto jednak przypomnieć, że grupa słynie z niemożności wybrania głównego nurtu, przeskakując od niesmacznego black metalu, przez spokojne dialogi gitar akustycznych po zgoła nudną elektronikę.
Album dzisiejszy, „A Quick Fix of Melancholy”, jest szczególnie udany, a przy tym jednym z mniej głośnych efektów ich eksperymentów, tym bardziej wartym krótkiej notki i reklamy. Składa się zresztą jedynie z czterech utworów, ma niespełna dwadzieścia trzy minuty, są też na tyle charakterystyczne, że wystarczy jedno odsłuchanie, by móc zaszufladkować je do „przydatne / nieprzydatne”.
Do czynienia mamy z ambientem bazującym na elektronice. Pierwszy i trzeci utwory posiadają wyraźny, męski wokal i, z tego co wiem, tekst, który jednak – zgnieciony niskimi tonami swego naczynia – nie zwraca na siebie uwagi. Pierwsza trójka utworów, chociaż nieco leniwych, jest wypełnionych rozmaitymi dźwiękami, pełniącymi funkcje „przeszkadzajek” - każdy z nich sam w sobie nie robi wrażenia, jednak zmieszane i wpisane w kontekst wywołują może nie ciarki, ile,
no właśnie, z tym mam problem. Nie jestem pewny, jaką atmosferę te utwory mogą nieść. Zazwyczaj puszczałem je jako tło, gdy nie miałem pod ręką czegoś bardziej stosownego, mam jednak wrażenie, że są w stanie podkreślić różne konwencje, o ile prowadzący nie tylko się stara, ale też posiada umiejętności ciekawego opisywania przestrzeni (ja na przykład zawodzę w tej sferze na całej linii). Nie wiem, czy podołałyby przy klimacie grozy (raczej bym się nie spodziewał), jednak w trakcie sesji z elementami groteski, psychozy, niestabilnego otoczenia można się wcale nieźle pobawić.
Najlepszy utwór jednak mieści się na miejscu czwartym, nie przez przypadek – niezbyt dobrze wpasował się w konwencję albumu, a jak dobrze rozumiem, został tu umiejscowiony właściwie przez przypadek. Świetny kawałek na konkretną scenę – rozpoczyna się od charakterystycznej, delikatnej perkusji, stopniowo otaczaną coraz to innymi dźwiękami i melodiami, także chórem i gitarą elektryczną. Dopiero jednak nieco po trzeciej minucie (powiedzmy – 3:20) wszystkie te składniki zostają wymieszane i, mówiąc krótko, dają mistrzostwo.
Czy potrafimy go mistrzowsko wykorzystać, to inna sprawa.
Muzyka tworzona właściwie metodą kolażu, a przy tym przemyślana i pozbawiona przypadku. Połączenie chaosu i ładu, spontaniczności i egzekwowania dopracowanego planu.
– Muzyka tła: 2/5 – właściwie album odczuwam jako położony ponad konwencjami (muzyka przeciwko gatunkizmowi?), jestem w stanie go umiejscowić zarówno w SF, jak i fantasy czy horrorze. Jednak nietrudno znaleźć coś znacznie mniej rzucającego się w uszy, a niestety po dwudziestu dwóch minutach nie sądzę, by gracze mieli ochotę na powtórkę podczas tej samej sesji;
– Muzyka obszaru: 1/5 – nie umiem sobie wyobrazić składanki, która uniwersalnie mogłaby korzystać z albumu. Ewentualnie enigmatyczny album „groteska” byłby uzasadniony, sam jednak bym nie próbował;
– Muzyka przygody: 4,5/5 – moim zdaniem w albumie tym tkwi doskonałe narzędzie dla prowadzących, umiejących dostosować potrzeby sesji do wcześniej przemyślanej ścieżki dźwiękowej. Przed oczyma (dupy swojej, tak to szło?) mam wiele scen, od zgoła zwyczajnych, jak spotkanie zdziwaciałych artystów w kawiarni (tak, dal mnie to normalna scena), po totalne odjazdy pokroju „koncert githzerai w Przybytku Doznań we współpracy ze zbuntowanymi modronami I Inni”;
– Muzyka drużyny: Nie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz